Kuśtykanie po Beskidzie, czyli 150km Łemkowyny (cz.1)
Limit na 150km trasie Łemkowyny wynosi 35h. Oznacza to, że wystarczy przemieszczać się po trasie, pokonując każdy kilometr średnio poniżej 14 minut. Nie jest to duża prędkość, spacer właściwie 😉 Tyle, że trzeba to robić przez rzeczone 35 godzin. Dwie noce bez snu. No i nie jest to spacer płaskim. Pokonuje się 5 800m w pionie, czyli tak dwa razy na Rysy (od poziomu morza) i do połowy Tarnicy na dokładkę 😉
Ja uważałem, że zdołam przebiec w 24h. Przygotowywałem się ćwicząc podbiegi i wybiegając sporo km miesięcznie. Niestety na dwa tygodnie przed zawodami wybiegłem przebiec nowe buty. Brak rozgrzewki, szybkie tempo, inny ruch stopy i po 8km musiałem dzwonić do domu po samochód. Ortopeda stwierdził nadwyrężenie płaszczkowatego i zalecił 10 dni bez biegania, a potem fizjoterapię. Zatem okłady chodzące, smarowanie Ketonalem, delikatne masaże i zero biegania. A w 11-tym dniu stanąłem na starcie ŁUT150.
Na Łemkowynę szykowałem się długo. To właściwie kultowy bieg, więc gdy się lubi ultra, to potrzeba zrobienia ŁUT przychodzi naturalnie. Zanim zapisałem się na te zawody, miałem możliwość uczestniczyć w imprezie jako wolontariusz. Obserwowałem zawodników na punktach i na mecie. Kiedy już zdecydowałem, że wystartuję, to jeszcze poprosiłem o pracę na punkcie w Puławach, który znajduje się 120.km i na którym wielu zawodników korzysta z krótkiej drzemki (chciałem zobaczyć stan biegaczy po tych 15-25h godzinach biegu). To było w 2019 roku. W kolejnym miałem już sam stanąć na starcie.
Jednak start w 2020 roku pokrzyżował covid. (Nawet bylem zadowolony, bo nie czułem się dobrze przygotowany, szczególnie sprzętowo). W 2021 już wiedziałem z jakim ekwipunkiem wyruszę. Wykonywałem też treningi celowe, przygotowujące mnie na czekające przewyższenia oraz tłukłem miesięczny kilometraż, pozwalający zakładać, że organizm wytrzyma 150km ciągłego ruchu. Niestety zdarzył się wspomniany na wstępie wygłup i wydawało się, że ze startu nici. Tyle, że nie mogłem z tym się pogodzić. Kolejny raz nie chciałem przechodzić stresu związanego ze startem. Zatem kiedy we środę łydka przestała boleć, a krótki spacer po osiedlu przebiegł bezboleśnie, to uznałem, że nadwyrężenie wystarczająco zaleczyłem i jadę do Krynicy. Pobiegnę, najwyżej trochę pocierpię pod koniec, ale zrobię satysfakcjonujący czas i potem wrócę do przerwanej rehabilitacji.
Do Krynicy dotarłem wygodnie, samochodem ze znaną z FB utraską i jej mężem (jeszcze raz dziękuję), a w Biurze Zawodów czekało już na mnie wiele znajomych twarzy. Zainstalowałem się na materacach, potem wyjście na pizzę i małe zakupy na kolację. Choć była dopiero 19-ta, to próbuję złapać trochę drzemki, ale mimo zatyczek (wyjazdy na wolo nauczyły mnie, że to podstawowe wyposażenie 😉 jednak nie wychodzi. Materac choć miękki, to czuć go plastikiem, hałas przebija się przez stopery, do tego pora wczesna na sen. Głównie chyba wiercę się na materacu zamiast spać. W końcu ok 21-ej wstaję, idę pogadać do Biura (przybyło jeszcze więcej znajomych twarzy), zaczynam pakować przepaki i przebieram się w startowe ciuchy. W Biurze spotykam Dominika, który znakował trasę i opowiada o głębszej rzeczce na nastym kilometrze – decyduję się więc biec w Segerach (niepotrzebnie, bo okazało się, że gość robił sobie jaja (żeby mu spuchły) i żadnej głębokiej rzeki nie było przez całą trasę! A ja aż do Chyrowej grzeję się w za za grubych skarpetach). Nastawiam budzik na północ i znów próbuje łapać sen. W myślach przebiegam trasę, tak ogólnie, bo znam tylko jej niewielkie fragmenty, ale ‘układam’ sobie wizyty na punktach, czynności na przepaku itd.
W końcu nadchodzi czas, by zbierać się do startu. Zanoszę przepaki (mniejszy worek na Chyrową (buty, ciuchy, żarcie), większy (cała reszta) na metę). Na zewnątrz stwierdzam, że jest cieplej niż prognozowano i decyduję biec w wiatrowce, a wodoodporną kurtkę pakuję w plecak. Ubieram cienkie termo rękawiczki. Zakładam słuchawki, ustawiam podcast i ruszam z Pijalni na plac startowy. Po drodze są niewielkie schody. Pokonuję je dłuższym krokiem i.. czuję kłujący ból w lewej łydce. No to po bieganiu! Plac pełen jest podekscytowanych zawodników, a mnie stają łzy w oczach. Nie z bólu, ten nie jest mocny. Łydka kłuje i nie pomaga jej wyginanie, ani delikatne naciąganie. Powinienem wrócić na materac, bo jak ruszę, to przecież z jakiegoś lasu nie zadzwonię po samochód, który zabierze mnie do domu. Ale przecież to bez sensu! Jak to mam zejść z linii startowej?! Ból nie jest taki jak 2 tygodnie temu, pewnie dam radę biec, może zaraz przejdzie..
Startuję ze wszystkimi. Początek jest asfaltowy lekko pod górkę. Ruszyłem gdzieś w połowie stawki. Biegnę powoli, szukając takiego ustawienia nogi, by nie prowokować bólu. Drobniejsze kroki, bez mocnego wybicia i daje się biec. Mijam zawodników, którzy ubrali się za ciepło i już zatrzymują się, by zdjąć kurtki. A po chwili kończy się asfalt i wbiegamy w las. Choć po drodze minąłem kilkunastu biegaczy, to chyba wciąż jestem w za wolnej dla mnie grupie, bo za wcześnie przechodzą do marszu na podbiegach i powoli wracają do biegu. Z powodu wąskiej ścieżki nie można wyprzedzać, a choć wiem, że na razie trzeba wolnym tempem, to wybija mnie to z rytmu. Mój Ledlenser sprawuje się super – na zbiegach używam 600lm, a podbiegi spokojnie wystarcza średni poziom z 250lm. W końcu robi się szerzej i mogę biec swoim tempem/rytmem. Lewą łydkę wciąż czuję, biegnę krótszymi krokami, ale nadrabiam większą kadencją. Niestety zaczynam czuć, że ociera mnie chip na sznurówce prawego buta. Pierwszy raz w nich startuję i okazuje się, że chip przywiązany u samej góry + cieniutki język, to zły układ i choć szkoda mi się zatrzymywać, to po 10km uznaję, że nie da się tak biec. Siadam pod drzewem i przewiązuję buta, przymocowując chip w środkowej części sznurowania. Mija mnie mnóstwo osób, które będę musiał za chwilę mozolnie wyprzedzać, ale lepiej przełożyć chip teraz niż wtedy, gdy już zrobi pęcherza.
Biegnę już dość długo. Wolniej niż planowałem, ale nie chcę forsować bolącej łydki. Już wiem, że biegnę na dobiegnięcie. Moim atutem zazwyczaj są szybkie zbiegi – teraz biegnę ostrożnie, w dodatku próbuję oszczędzać lewą nogę, bardziej pracując prawą. W końcu pojawia się pierwszy punkt – Ropki. Pierwotnie planowałem być tutaj po 2h15, Justyna sugerowała jeszcze wolniej, ale minęło 2:45 od startu. To dużo za wolno. Zatem łapię kilka pomarańczy, uzupełniam flask (jakieś gorzkie grapefruitowe izo), witam się z Mariuszem, który jako GOPRowiec będzie się pojawiał na kilku kolejnych punktach (o! jak milo było odliczać kolejne km spotkaniami z nim 🙂 i choć planowałem zrobić sobie selfiaka na insta, to zapominam o tym i ruszam dalej (4 minuty na punkcie). Teraz przede mną ‘straszne’ Kozie Żebro, a potem Rotunda (konstrukcje na szczycie robią wrażenie w nocy). Owszem, strome podejścia, ale jest ciemno, więc widać tylko najbliższy odcinek, a tak dzielone zadania robi się w miarę dobrze 😉 Gorsze są zbiegi, bo kompensując prawą nogą ból lewej łydki osiągam tyle, że zaczyna mnie boleć prawe kolano. Żeby nie męczyć łydek, ląduję bardziej byłem stopy, co przy nieamortyzowanych butach prowadzi do nadmiernego obciążania kolan. To będzie mordęga 🙁 Po drodze punkt w Zdyni – wg. planu miałem tutaj być po 4:15, a minęło 5h. Opóźnienie powiększa się 🙁
Ale w końcu dobiegam do Wołowca. Już kilka km wcześniej poznaję okolicę przemierzaną podczas Beskidnika, a odcinek od Wołowca do Chyrowej znam dobrze z Magurskiego. Zrobiło się już jasno i choć bardziej truchtam niż biegnę, to jakoś przyjemniej na duszy 🙂 Chwilę wcześniej wyczerpały się baterie w słuchawkach, ale nie zmieniam ich, bo akurat biegniemy w malej grupce i jest okazja trochę porozmawiać na szerszym odcinku. Na punkcie w Bartnem mają bułki z serem i pomidorówkę z ryżem. Posilam się szybko, uzupełniam izo (niestety znów grapefruit, ale nie ma wyjścia – nauczka, by następnym razem brać swoje tabletki) i przekładam żele z plecaka do kieszonek. 7 minut na punkcie. Teraz czas na wizytę na wrednych bagnach. Nie chodzi o to, że nie lubię błota na trasie (choć nie lubię), ale tamte błota są śmierdzące, a prowadzi przez nie wiele ścieżek, które wybierasz łudząc się, że któraś będzie lepsza od drugiej (a z reguły i tak wychodzisz w oblepionych śmierdzących butach). Jakoś je mijam i zaczyna się podejście pod Magurę Wątkowską. Wlokę się spokojnie, pamiętając, że to cholerstwo ciągnie się długo, ale za to w na górze będzie długi odcinek przyjemnego pofalowanego biegu. W dodatku podejścia są OK dla moich nóg, bo przecież wiadomo, że w biegach górskich na podejściach nie trzeba biec 😉
W końcu Magura i ruszam biegiem. Pojawiają się biegacze w zasięgu wzroku, nawet kilku udaje się minąć na zbiegach, ale nadchodzi Kolanin i mozolne wejście, a potem równie mozolne zejście. Okazuje się, że nie jestem w stanie na jego stoku nawet schodzić! Boli prawe kolano i jedynym ratunkiem jest.. schodzenie bokiem i tyłem 🙁 Naście minut na każdy kilometr. A potem docieram do punktu na Hałbowskiej. (Chciałem być tutaj po 8,5h, a jestem po 10 (limit czasowy jest 15h)) Jest herbatka i pyszne bułki z masłem czosnkowym. Zabawiam 8 minut i dopijając herbatę w kubku, ruszam na Kamień. Zejście nie dość, że jest strome, to jeszcze upstrzone wielkimi kamieniami – istna mordęga dla moich nóg. Na szczęście krótko, teraz łąki, nawet nieokropny zbieg do Kątów i mozolne wspinanie na Grzywacką. Słońce już mocno dogrzewa i trochę mi gorąco w długich spodniach i termo/bluza/bezrękawnik na górze, ale tempo mam na tyle wolne nawet podczas truchtu, że nie decyduję się rozbierać. Zatrzymuję się tylko na moment na punkcie widokowym, by podpiąć słuchawki do powerbanku. Piękna pogoda i przejrzyste widoki zachęcają do siedzenia, ale trzeba ruszać Jakoś zapamiętałem, że z Grzywackiej raz-dwa jest się w Chyrowej, ale to było w lepszych czasach 😉 Teraz idę, truchtam, czasem tylko przypomina to bieg. Bolą obie łydki, prawe kolano. Ale pocieszam się, że w Chyrowej czeka na mnie przepak z butami. Evadict TR2 nie są szczytem luksusu, ale mają amortyzację większą niż RaceUltra i mają gumowane czubki, które chronią przed kamieniami, czającymi się w opadniętych liściach, od których już trochę wycierpiały moje palce.
Zatem po 13h 18 minutach dotaczam się do zlokalizowanej na 80-tym kilometrze Chyrowej (planowałem na to 11:20) i otacza mnie gościnność Agi, Basi oraz Michała. Czas na jedzenie i zajęcie się stopami.
cdn.
Jeden komentarz
Pingback: