relacja

Z Duchem Lasu w zakolach Sanu

Kiedy organizatorzy Ducha Pogórza zaprosili, by pomóc w organizacji jesiennego biegu, toczącego się w tych samych okolicach zakola Sanu, to oczywiście wyraziłem zainteresowanie. Niewielki bieg z klimatem, piękne widoki podczas przemierzania tras, wiodących pagórkami na wijącym się w dole Sanem. W dodatku niespełna godzinę od domu 😉
Choć część wolontariuszy od czwartku działała ze znakowaniem trasy i przygotowywaniem pakietów, to wraz z Marcinem dotarliśmy na miejsce w sobotni ranek. Otrzymałem propozycję by wraz z Jarkiem obiec trasę biegu, weryfikując stan oznaczeń i ewentualnie je uzupełniając. Spoko, nie ma jak zapach maratonu o poranku 😉
Ruszyliśmy, na początkowych kilometrach dokładając tabliczki kierunkowe, przy mniej intuicyjnych zakrętach trasy. (Jak zwykle, niepotrzebnie ubrałem wiatrówkę, którą zdejmowałem już po pierwszym kilometrze.) Mimo, że było mgliście i mokro, to topograficzne urozmaicenie terenu szybko nas rozgrzało i spowalniało tempo. A to oczywiście pagórki, a to leżące w poprzek ścieżki drzewa.

Podczas ‘doznakowywania’ trasy 😉

Do tego, jak to na Duchu, dużo odcinków biegnących po dawno zapomnianych ścieżkach lub wprost ‘na azymut’, przez zarośla. Oraz obowiązkowo strumienie. Przy czym trasa niekoniecznie, jak na większości biegów, w poprzek strumieni – u Doroty zdarza się strumyki pokonywać wzdłuż. A kiedy masz przed sobą 150-200m biegu wzdłuż płynącego dnem jaru strumyka, to może przez pierwsze kilkanaście uda ci się unikać wdepnięcia w wodę. Jednak w końcu noga ześlizguje się z kamienia, górka wyglądająca na twardą, okazuje się być tylko stertą liści.. i wpadasz w wodę najpierw jedną, potem drugą nogą. Więc potem już zobojętniały chlupiesz środkiem, gdzie choć grunt mniej grozi wywrotką 😉

Zazwyczaj strumyki pokonuje się w poprzek. Nie na Duchu – tutaj strumyki pokonujemy wzdłuż ;D

Ale oprócz takich ‘hardcorów’ mamy też odcinki piękne. Jak alejka dębów, wyglądająca niczym dojazd do jakiegoś zamku. Och, jak przyjemnie biegło się szeleszczącym dywanem liści! Albo Kozi Garb – wąska ścieżka szczytem wzniesienia, a potem zbieg na łeb, na szyję nas brzeg Sanu. Odlotowy odcinek!

Ale na Duchu sielskie klimaty nie mogą trwać za długo. Zachwyt i przyjemność muszą być przeplatane chlupotaniem w butach, krzakami siekącymi po twarzy, tarninach chwytających nogi – jeśli za długo biegniesz porządną ścieżką, to pewny znak, że przegapiłeś jakiś skręt w las 😉
Pokonujemy więc nowy most nad Sanem i dobiegamy do odcinka wiodącego brzegiem rzeki. Złość miesza się z zachwytem. Bo z jednej strony przedzierasz się przez jakieś chaszcze i trawska, ale kiedy przeniesiesz wzrok dalej, to masz przed sobą delikatną mglę wiszącą na leniwą rzeką, a wszystko w ramce jesiennych pagórków. Brniesz więc przez krzaki, klnąc pod nosem i jednocześnie pragnąc się tu gdzieś przeprowadzić 😉

Znad brzegu Sanu przez chwilę przedzieramy się przez las na górkę. Teraz czeka nas chwila odpoczynku podczas biegu porządną ubitą drogą. Nie za długo, jakieś 2km, bo zaraz znów w las 😉 Kolejne 2km lasem i docieramy do gospodarstwa agroturystycznego, gdzie jutro biegacze będą mieć pierwszy punkt żywnościowy. A na górce za gospodarstwem.. widok na dolinkę, w którą za chwilę zbiegniemy. Chciałoby się usiąść, ale czas biegnie – minęło już 3h, a mamy dopiero 16.km. W takim tempie możemy nie zmieścić się w 8h limitu, który jutro będą mieli biegacze startujący na tej trasie 😉

Obraz może zawierać: 1 osoba, stoi, góra, trawa, niebo, roślina, drzewo, na zewnątrz i przyroda
Wbiegasz na górkę i znów – chce się usiąść i wyjąć sztalugi. Albo piwo 😉

Jednak przy kładce w Słonnem zbaczamy z trasy, przechodząc na drugą stronę do sklepu (kolega nie wziął żadnego jedzenia, a banany, które ja zabrałem już zjedliśmy). Sklep zamknięty, ale przy stole obok rozpija flaszkę miejscowa żulernia – czerwone twarze, chrapliwe głosy. Podchodzę i pytam:
– Możemy sobie wspólne zdjęcie zrobić?
– Ale żeby nie było potem w Internecie – zastrzega jedyna w towarzystwie dama.
– Kierowniku, postawisz flaszkę, to można zdjęcie – w facecie odzywa się żyłka do interesów.
– Eee, jak nie można to internetu, to co mi ze zdjęcia. Nie będzie flaszki – rezygnuję. Ale z przekory rzucam – Gdzie ta polska gościnność, nie zapraszacie do stołu wędrowców, tylko flaszkę wołacie.
– Kierowniku, przyniesiesz flaszkę, to zaprosimy do stołu – brzmi brutalna riposta.
Jasne, nie ma nic na krzywy ryj. Ruszamy więc z powrotem na kładkę :/ Teraz długi bieg przez las i piękny, szybki zbieg do Piątkowej. Nie decydujemy się zatrzymać w mijanym hotelu, lecz zmierzamy prosto do cerkwi św. Dymitra w Piątkowej – to przy niej w niedzielę będę stał z punktem żywnościowym dla biegnących maraton zawodników.

Obraz może zawierać: niebo, drzewo, na zewnątrz i przyroda
Cerkiew św. Dymitra w Piątkowej. Fot. Katarzyna Szkatuła

Przy cerkwi akurat pracują osoby z dbającego o nią stowarzyszenia. Opowiadają nam nieco jej historii, ale czas nas goni – przed nami 10km pętla. Najpierw po górkę, do niebieskiego szlaku (sporo błota i kolein; zabezpieczamy taśmą sporą wyrwę w ścieżce), a potem zbieg łąką, wyłożoną płytami drogą i lasem. Dzielę się z Jarkiem moją wodą i na dole decydujemy, że potrzeba zadzwonić do Orgów, by nam coś przywieźli. Po moich 3 bananach i pomarańczy nie ma śladu. 0,5l izo i tyleż coli też już jest przeszłością, a przed nami jeszcze 10km. Rozsiadamy się przy hotelu i wkrótce Dawid przywozi nam pyszne naleśniki, owoce i napoje. Wzmocnieni możemy ruszać na kontrolę końcówki trasy 🙂

Niby mała miejscowość, ale hotel jest 😉

Z Piątkowej dwukilometrowy, męczący dla mnie, podbieg i potem przez las, zrytą przez dziki łąkę do zbiegu w lesie. Tam mogę puścić nogi. Aż do niewielkiej, ale upierdliwej góreczki. Jutro przed nią będzie stać z punktem ekipa z Poniewierki. A my z Jarkiem zbiegamy do Sanu, kładka (korekta chorągiewek) i końcowy asfalcik do Bazy. Osiem godzin – ledwo wyrobiliśmy się w limicie 😉

Wieczorem w sobotę odprawa dla zawodników, troszkę integracji i idziemy spać, bo niedzielny ranek będzie pracowity – stawianie startu/mety, pakowanie punktów. Już przed ósmą we czwórkę ruszamy do Piątkowej. Rozstawiamy namiot, kroimy owoce, przygotowujemy napoje. Ja doznakowuję odcinek przy cerkwi. Aby biegacze ruszający na pętlę ‘nie mieszali się’ z tymi, którzy już z niej wracają, wytyczam trasę przez krzaki obok cerkwi – a jakże, przez strumień ;] Na asfaltowej drodze, z której muszą skręcić aby d nas trafić rysuję strzałki. Będzie też stać tam Kasia, robiąca zdjęcia biegaczom.

Obraz może zawierać: 1 osoba, uśmiecha się, buty, spodenki i na zewnątrz
“Może jak im narysuję te.. no.. strzałki, to skręcą do nas na punkt?” 😉

Przed 10-tą zaczyna się – dociera pierwszy zawodnik. Nawet się nie zatrzymuje, tylko leci dalej. Za chwilę kolejny i dwaj następni. A potem już rozwiązał się worek. Cola, izo, ananas, żelki, woda, kabanosy, ser, pomarańcze, rodzynki. Chwile spokoju przeplatane istnym najazdem, gdy na docierające grupki zawodników nadbiegają biegacze powracający już z pętli.

A potem znów spokój. Gdy, zgodnie z rozkładem Gaussa, przybywa coraz mniej osób. Aż w końcu jest i zamykający trasę. Możemy razem z Mateuszem ruszać na pętlę za ostatnimi zawodnikami. Trochę się ociągamy, by ich za szybko nie dogonić. Okazuje się, że za długo, bo biegnąc mamy też od razu sprzątać trasę – ściągamy taśmy, zbieramy chorągiewki. Gdy wracamy na punkt, już jest w trakcie demontażu. Ostatni zawodnicy przebiegli już chwilę temu.

Pomagamy w spakowaniu punktu i we trójkę ruszamy na zamykanie ostatnich 10km. Znów mozolny podbieg, tym razem ze zbieraniem chorągiewek. Potem zbieramy taśmy, pędząc lasem, aż docieramy do punktu, w którym z nasza trasu maratonu łączy się półmaraton. A tam jeszcze sporo zawodników. Zatem od tego momentu możemy już biec bez obowiązków. W ręce każdego pokaźny pęk chorągiewek, ale pozostało jakieś 6km, większość z górki. Rozdzielamy się więc i każdy leci swoim tempem. Zagaduję mijanych biegaczy, momentami próbuję im ‘zającować’, ale mimo wczorajszego maratonu i tak nogi domagają się frajdy ze zbiegów, więc wypuszczam przed siebie i pędzę aż do Sanu.

Mijam kładkę i wybiegam na końcowe 2km asfaltu. Spotykam znajomego biegacza i próbuję ‘zabrać’ go ze sobą, ten jednak narzeka zbliżające się skurcze. Trochę zwalniam, doganiamy inną zawodniczkę. Przed nami dwóch biegaczy. Ostatni zakręt, już widać metę. Motywuję moja parę do zaciśnięcia zębów i zebrania się na końcówce. Dziewczyna przyspiesza i wyprzedza chłopaków (później na mecie dziękuje mi za tę końcówkę 🙂 Docieramy i my. Oddaję chorągiewki, dostaję piwo i medal (wolontariusze Ducha mają specjalny, zamiast dystansu jest napis “Dziękujemy!” – przemiła sprawa).

Pakuję się do kuchni na naleśniki (koleżanki nasmażyły ich ponad 300!). Potem prysznic i pakowanie bagaży. O mało, a przegapiłbym grupowe zdjęcie. Jeszcze kilka pożegnań, wspólnych zdjęć i wraz z Jackiem wracam do Rzeszowa. Z ekipą Ducha znów zobaczę się w marcu na Duchu Pogórza.

Obraz może zawierać: 2 osoby
Porządnie wytrzepać buty zanim wpakuję je do plecaka.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *