
Bojko Trail ’19 (cz.2/2) – czerwona latarnia
“Czerwona latarnia”, czyli osoba biegnąca za ostatnim zawodnikiem nie ma łatwego zadania – poza tym, że przebywa na trasie tyle co najsłabszy zawodnik, to przede wszystkim nie zarządza sobą. Oznacza to, że nie może zdecydować jakim chce biec tempem lub kiedy zrobić przerwę. Aby ogarniać swoją rolę potrzebuje co najmniej w zasięgu wzroku mieć cały czas ostatniego zawodnika. Inaczej mogłoby się zdarzyć, że np. go wyprzedzi, gdy ten zejdzie za potrzebą w krzaczki albo na moment zmyli trasę*. A kiedy trasa wiedzie przez kilkadziesiąt kilometrów pustkowi, to zadanie jest tym ważniejsze i cięższe 🙂
Początek mojej przygody z trasą “Borżawa” podczas Bojko Trail nie był przyjemny. Podczas pierwszych 12km, których pokonanie zajęło 3h, odebrałem mocną lekcję pokory i przeżyłem niezły atak paniki (Bojko Trail ’19 (cz.1/2) – lekcja pokory). Byłem osobą zamykającą trasę, ale szybko okazało się, że podczas nocy na tym ukraińskim pustkowiu, w dużej mierze będę działał motywowany trzema zawodniczkami biegnącymi przede mną (Przez chwilę na końcu był Ievgen, ale gdzieś od 11.km przemierzałem trasę z Ewą (pod górki) lub z Kamilą i Magdą (z góry)).
Wróćmy jednak do trasy, która była do przemierzenia. Start o 18-tej z miejscowości Wołowiec. Pierwszy punkt, Płaj, na 10-tym kilometrze (po pokonaniu 800m w górę). Następnie wchodzimy jeszcze wyżej, na Wielki Wierch (1598m n.p.m.) aby zrobić pętlę po Poloninie Borżawa: po kolei Hymba (1491m), Magura-Zhyd (1517m), Hrab (1378m), następnie zejście w dół do ~380m n.p.m., by ‘nabrać rozpędu’ przed wdrapaniem się na liczący 1681m n.p.m. Stij i wtedy zamknięcie tej 30-to kilometrowej pętli, czyli znów na punkcie Płaj.
Poniżej profil trasy i mapka. Pierwsze 12km (w potężnej ulewie) zajęło nam 3h. Kolejne 36km, z pokonanymi po drodze 2025m w górę/dół zajęło… 9h.
Tak, 36km w 9 godzin. Przemoczony, zmarznięty około godziny 21. stałem na błotnistej ścieżce, którą płynęły jeszcze strugi wody. Około 6 rano nasza czwórka zakończyła nocną przygodę na Połoninie Borżawa. 12 godzin od startu. Pokonane pierwsze 46 km z niemal 80km, stanowiących pierwszą część, liczącej 150km trasy BORŻAWA.
Jednak widoki, emocje, myśli, które stały się moim udziałem przez te 12h spędzone na przemierzaniu pustkowi ukraińskich Bieszczadów… Och, takiego kalejdoskopu wrażeń nieczęsto się doświadcza.

Zapada zmrok, wyjmujemy czołówki. Mocny wiatr targa mokrą odzieżą. Trajlowe spodenki, ku mojemu zaskoczeniu, dość szybko robią się suche. W butach chlupocze, ale z tym nic nie zrobię – ścieżkami wciąż płynie woda, trawy są mokre (tu pierwszy raz myślę o tym, że kupując kolejne trailowe buty będę miał na względzie ich oddawanie wody). Z ‘górą’ jest gorzej – mam na sobie koszulkę termo, biegową bluzę z długimi rękawami i wiatrówkę (i oczywiście kamizelkę biegową). Wszystko mokre. Ale podejście pod Wielki Wierch powoduje, że rozgrzewam się i przestaje mnie trząść. Warstwy odzieży ogrzewają się i teraz działają jak pływacka pianka, chroniąc mnie od wiatru. Na głowie mam buffa i czapkę z daszkiem, ale i tak wieje mi po uszach i szyi. Wyjmuję więc z kamizelki przemoczoną koszulkę i zakładam na szyję – chronię się od wiatru, a jednocześnie koszulka schnie. Tak opatulony będę do rana 🙂
Zapada kompletny zmrok. W oddali czasem majaczą lamki poprzedzających nas biegaczy, ale generalnie jest tylko nasza czwórka. Z Wielkiego Wierchu zbiegamy niemal 300m po śliskich, błotnistych ścieżkach. Raczej ostrożnie. Następnie lekkie w górę / w dół na kolejne szczyty. Niebo przeciera się i zaczynają być widoczne gwiazdy. Coraz więcej i więcej. Cały czas biegniemy powyżej granicy lasu. W naszych Bieszczadach w dole byłoby widać światła Wetliny, Ustrzyk – tutaj jest ciemno. Dopiero później gdzieś w dole zaczną majaczyć światła jakiejś osady. Tymczasem kończą się połoniny i wpadamy do lasu. Ścieżka, choć szersza, robi się bardziej kamienista. Dziewczyny obawiają się o skręcenie kostki zwalniają, więc zostaję z nimi. Męczy mnie taki wolny zbieg (uda pracują wyhamowując z góry), więc momentami zostaję bardziej z tyłu, a następnie swoim tempem mijam dziewczyny i czekam na nie kilkadziesiąt metrów niżej. Tak kilka razy.
Ewę doganiamy gdzieś na dole. Wychodzimy z lasu na jakąś łączkę. Widać cienie domostwa, coś szeleści w krzakach. Myśli podpowiadają różne historie. Ale biegniemy bez przeszkód. A nad nami wciąż piękne gwiaździste niebo – chyba zapowiada się piękny dzień 🙂 Tymczasem trasa zaczyna się piąć. Napotykamy strumień. W butach i tak mam mokro, więc pakuję się po kamieniach. Ewa i Magda również. Ale Kamili chyba przeschły buty i szkoda jej je zmoczyć, bo zdejmuje i przechodzi w skarpetach 😉 Czekamy aż można ruszyć dalej.
Przed nami góra Stij, na 10km musimy się wspiąć jakieś 1200m. Najpierw lasem. Teraz dziewczyny wysuwają się na przód, a ja zostaję z tyłu z Ewą. Opowiada o swoich biegach i razem przemierzamy las. W końcu las się kończy i widać jakąś niedokończoną 4-pietrową budowlę. Na dole światła, obok namioty. W głowie od razu przypominają się horrory w stylu “Hostel”. Ale w dali widać światełka latarek dziewczyn – skoro one przeszły, to nie ma co się cykać 😉 Im wyżej, tym bardziej czuć powiewy wiatru. Podczas szybkiego marszu Ewa łapie zadyszkę (astma) i przesuwamy się dość wolno. Zaczynam się wychładzać. Ewa co i raz proponuję bym sobie pobiegł, a ona sama, bo już nieraz sama przemierzała takie trasy (podziwiam tą panią!), no ale jak.. nie mogę przecież. W końcu opracowuję kompromis – biegnę kilkaset metrów swoim tempem i przycupam sobie pod osłoną jakiegoś krzaczka. Ewa dochodzi, ja znów biegnę. Cały czas w kontakcie, ja się rozgrzewam, ona nie forsuje.
Po chwili pojawiają się dziewczyny – po drodze zmyliły trasę i musiały się wracać. Po 10h w trasie i pokonaniu 40km, razem wkraczamy na szczyt. A na szczycie resztki jakichś murów (ponoć stacji radarowej) i kilka namiotów (tutaj nie ma Parku, można biwakować gdzie się chce).
O 4am stanąłem na Stiju, najwyższy szczyt ukraińskich Bieszczadów, 1681m n.p.m. (Niebo nie było tak gwiaździste jak na zdjęciu u góry, ale gdy po burzy wiatr rozwiał chmury, przez całą noc mieliśmy nad sobą przepiękne niebo niezanieczyszczone światłami żadnego miasta.) Wokół nic wyższego, tylko morze chmur z wyspami połonin. Jest czwarta nad ranem, niebo zaczyna nabierać kolorów. Jest tak pięknie! Ale trzeba lecieć dalej, jeśli dziewczyny chcą przebiec cała trasę, to do Żdeniewa, które jest na 75.km, muszą dotrzeć do południa.

Zbiegamy więc ze Stija. Schemat jak poprzednio – Ewa znika w dali, a wolniej z dziewczynami. Po drodze trochę strachu, bo krzak przy ścieżce wygląda zupełnie jak niedźwiedź. Ale skoro widać w dali światełko Ewy, to raczej tylko się tak wydaje 😉 Robi się coraz jaśniej, mgły ścielące się pomiędzy wzniesieniami wyglądają bajecznie. Ciuchy chyba całkiem przeschły. Całą noc jestem na nogach, ale sił jakby przybywa. Trochę z góry, lekko w górę, znów w dół i w dali widać Płaj z zabudowaniami stacji meteorologicznej. A wcześniej nasz punkt żywieniowy, który opuściliśmy prawie 9h temu. Czekają na nas z ciastkami, bakaliami i.. jest nawet gorąca herbata! Z namiotu wychodzi jakiś zaspany biegacz – szybko posila się i biegiem rusza w trasę. Mógłbym tu zostać dłużej, ale dziewczyny chcą lecieć dalej. Cóż, goni je limit.

Trasa wiedzie teraz szerokimi, najczęściej trawiastymi ścieżkami. Głównie w dół. Biegnie się przyjemnie, mimo, że na ok 10km zbiegamy o jakieś 900m. Chwilę po płaskim, wzdłuż torów, po których co chwilę mknie pociąg. Hałas jak 150, a do tego nieraz tory są wyżej dróżki, więc się zastanawiam kiedy oberwę jakimś kamieniem spod koła.
Gdy na biegu górskim jest w dół, to wiadomo, że zaraz będzie pod górę. przed nami Boziowo (1095m). Niby niewiele po nocnych szczytach, ale w nogach mamy już 60km, więc wspinamy się mozolnie (dziewczyny przodem, ja z Ewą za nimi). Szesnasta godzina biegu. Na górze namiot z wolo; Łukasz z Agatą wskazują nam drogę. Jakieś chaszcze i las. Ale przynajmniej z górki 😉

Truchtamy coraz wolniej. Choć do Żdeniewa pozostało nam jakieś 10km, to mamy tylko 2h, żeby zmieścić się w limicie. Wydaje się, że to dużo czasu, tym bardziej, że już nie ma przewyższeń, ale gdy ma się w nogach 65km, a w głowie 16h, to nabiera innego wymiaru. Choć próbuję je dopingować, to dziewczyny powoli godzą się z sytuacją, że nie zmieszczą się w limicie i zakończą bieg w Żdeniewie. Sam też jestem umęczony, nie wiem czy dałbym radę nadać nam wystarczające tempo.
Tym bardziej, że przed nami takie niespodzianki jak poniższa rzeka. Po drodze było kilka przepraw w bród, ale ta rzeczka miała z 30m szerokości. Dla asekuracji nad wodą rozciągnięta była lina. Zmoczeniem butów nikt się nie przejmował – momenty kiedy były suche i tak nie trwały zbyt długo 😉

Nad rzeczką doganiamy kolegę biegacza. Razem truchtamy równinami. Pokonanie kolejnej rzeczki wymaga przejścia po wielkich balach, przez szczeliny widać rzeczkę kilka metrów w dole. Nie ma poręczy. Ewa ma stracha, mostek pokonuje z zamkniętymi oczami. Potem jeszcze kilka łączek i wypadamy na asfalt. Tym asfaltem niby tylko 3km, ale umierałem już. Stopy odparzone, obcierają i bolą przy każdym kroku. Chyba nie tylko mnie tak męczą stopy, bo któraś z dziewczyn zdejmuje buty i maszeruje w skarpetach. Z nieba leje się żar.
Aż w końcu Żdeniewo. 2h po limicie, więc punktu już dawno nie ma, ale czekają na nas z wodą i przekąskami. Teraz jeszcze 1,5km marszu do Biura Zawodów. Zrzucić z siebie uwierające buty i śmierdzące ciuchy, umyć się, najeść.
Pokonaliśmy 76km. Ponad 4000m w górę i 4100m w dół. Zajęło nam to ponad 19 godzin. Od 18-tej w piątek do 14-tej w sobotę. Podobnie jak my, w Żdeniewie z trasy zeszło 35 osób. Ale ponad 50 pobiegło dalej. Najszybszy z nich całą 150km trasę przebiegł w 22h i 40min (w Żdeniewie był jakieś 10h przed nami). Chyba niewiele miał czasu na podziwianie widoków 😉
Oj, chłopaki przyciągnęli trochę owadów
Nie do wiary, że takie widoki na ledwo 1300m n.p.m.
A ja zakończyłem swoje obowiązki zamykającego trasę. Po ogarnięciu się, poszedłem się zdrzemnąć, ale w dzień źle się spało. Idę na metę, gdzie dobiegają zawodnicy witani przez Głównego Zbója. Ci z “Borżawy” dostają pasem przez tyłek i setę do przepicia. Reszta patrzy na nich z podziwem. Maszeruję zobaczyć miasteczko, kupuję kwas i piwo, które sączę wracając ze sklepu. W końcu wieczór i idę spać. W nocy jest gwałtowna burza, a na trasie jeszcze sporo zawodników. Oj, dostają wyćwikę – burza na starcie i burza na koniec. Nad ranem jedziemy pomóc z zwinięciu ostatniego punktu żywieniowego. Ponoć podczas burzy tak u nich wiało, że cała obsługa i jeszcze obecni biegacze wisieli na namiocie, by nie odleciał 😮
W końcu gdzieś w niedzielne południe wsiadamy do autobusów i ruszamy w kierunku Przemyśla. Stamtąd z nowopoznanym kolegą do Rzeszowa i tak kończę ukraińską przygodę.
Ukraińska przygoda się skończyła, ale jeszcze długo będę wspominał te 20h w trasie. Dużo mnie to nauczyło. Właściwie delikatnie, bez przykrych konsekwencji, otrzymałem ostrzeżenie, by w takie trasy ruszać dobrze wyekwipowany i przygotowany na różne ewentualności, tym bardziej gdy podejmuję się jakiegoś zadania. Ale choć przyroda mocno nas doświadczyła na trasie, to jednak było pięknie i w powrotnym autobusie nawet najtwardsi faceci nie wytrzymywali i tulili się do krzeseł (szlochając z cicha?) 😉

* – Wyobraźcie sobie, że zamykający dochodzi do punktu żywieniowego; skoro jest ostatni, to punkt się pakuje, rusza osoba demontująca oznaczenia trasy… A z tyłu zostaje jeszcze zawodnik. Na trasie bez oznaczeń, bez możliwości uzupełnienia płynów/pożywienia. Ze skręconą kostką.

Bojko Trail '19 (cz.1/2) - lekcja pokory

Jak zacząłem biegać..
Zobacz również

Dyszka z #BiegamwRz(eszowie)
1 maja, 2020
Maj’20
5 czerwca, 2020