Bojko Trail ’19 (cz.1/2) – lekcja pokory
Z ekipą Tour De Zbój współpracowałem przy dwóch biegach (Zimowy Janosik oraz UltraRoztocze). Sympatyczni (choć młodzi 🙂 ) i dbający o warunki wolontariuszy (co ma znaczenie w moim wieku). Kiedy więc padł pomysł, by ruszyć z nimi na Ukrainę, zainteresowałem się od razu. Koledzy, którymi zazwyczaj jeżdżę na wolo mieli inne plany, więc zdecydowałem, że jadę sam, bo tam czeka mnie przygoda 🙂
Jeszcze przed wyjazdem, z Olą odpowiedzialną za wolontariuszy, uzgodniliśmy, że będę zamykającym trasę. Nie byle jaką trasę, bo połowę 150km Borżawy. Patrzyłem na tracka i nie dowierzałem jak szlak może przebiegać 150km po Bieszczadach. Po wierzchołkach! Ze szczytami powyżej 1000m. Oglądałem zdjęcia z pierwszej edycji i zbierałem szczękę z podłogi. Chcę tam być! i tam będę biegał 🙂
Generalnie jestem cykor jeśli chodzi o organizowanie dalszych wyjazdy, ale tutaj moim zadaniem było tylko odpowiednio się spakować i dotrzeć w czwartek do Przemyśla. Stamtąd, przeznaczonymi dla zawodników autobusami Organizatora, ruszyliśmy na wschód. Podczas podróży mieniące się w słońcu kopuły cerkwi, podupadłe wioski i słynne ukraińskie drogi. W końcu, z przygodami i nieco umęczony niemal 8h podróżą, dotarłem do Żdeniewa.
A na miejscu już jest spora część ekipy, przybywa też samochodów z zawodnikami. Wymiana ‘misiów’ z niewidzianymi od maja znajomymi. Kolacja, jakiś izotonic i na kwaterę, by dać odpocząć skołowanej jazdą głowie.
W piątek po śniadanku pomagam przy instalacji Biura Zawodów. Potem trochę rozglądam się po miejscowości.
W międzyczasie odprawa z Głównym Zbójem – moim zadaniem będzie zamykanie pierwszej części trasy Borżawy; wieczorem ruszę z Wołowca i przez Wielki Wierch (1598m), Stij (1681m) i Boziowo (1095m) dotrę do Żdeniewa wraz z ostatnim zawodnikiem. (Drugą połowę trasy zamykał będzie Dominik, który prawdopodobnie wyruszy zanim ja zjawię się na punkcie w Żdeniewie.) Wszystko brzmi jasno. Mam nieco obaw – pierwszy raz będę ruszał na trasę wieczorem (dotychczas startowałem o północy, o 3, 4, 5 rano) – “ciekawe jak będzie z sennością?”. Jak się później okazało senność była moim najmniejszym problemem 😉 Za mną będzie podążał Meloniq (Mistrz Polski w biegu 24 godzinnym), którego zadanie polega na sprzątaniu trasy z oznaczeń.
Zatem obiad, wskakuję w biegowe ciuchy, pakuję kamizelkę i o 16-tej ruszamy do Wołowca by pomóc w rozłożeniu strefy startu. Rozstawiamy bramę i czekamy na zawodników. Pojawia się sporo znajomych. W końcu krótka końcowa odprawa i kontrola wyposażenia obowiązkowego. Potem wspólne zdjęcie ok 90-ciu wariatów, którzy przyjechali w dzikie ukraińskie Bieszczady by przebiec sobie 150km i o 18-tej ruszamy na trasę. Nie przypuszczałem nawet na co się porywam. Dopisek “koniec” na moim numerze był złowieszczy (kto mi to w ogóle napisał?! Aneta?) ;]
Początek jest super, ładne podejście łąkami. W pewnym momecie słyszę odgłosy wielu dzwonków, dziwie sie, że miejscowi tak dopingują biegaczy, ale sprawa się wyjaśnia, gdy wychodzę zza górki i moim oczom ukazuje się.. stado krów ;D
Podążam w ogonku biegaczy. Ostatni jest miejscowy Ievgen; ciężko nam się porozumieć, więc rozglądam się, poprawiam ekwipunek. Trochę się martwię, że jeśli z nim przyjdzie mi spędzić najbliższe kilkanaście godzin, to może być słabo. Sytuacja rozwinie się inaczej, ale na razie moją uwagę przyciągają grzmoty i ciemniejące za plecami niebo.
Gdy wchodzimy do lasu zaczyna kropić. Doganiam dwie dziewczyny, które ubierają deszczowe folie. Ja narzucam moją wiatrówkę. Myślę “jest upalnie, więc deszczyk w sumie się przyda”. Deszczyk, kurcze! Zanim minęliśmy strefę lasu (~1200m) rozpadało się na dobre. W dodatku grupka przede mną przegapiła skręt i zeszła z trasy, podążając jakąś ścieżką. Krzyczymy za nimi, ale chwilę mija, więc decydujemy, że zamiast wracać idziemy na azymut. Brniemy w deszczu przez borowiny, wspinając się mozolnie pod górę. W końcu dochodzimy do tracka. Szczyt ogarniają chmury. Niewiele widać. I to była lepsza sytuacja. Bo za chwilę nadciąga wiatr, który rozprasza mgłę, ale teraz deszcz siecze nas z ukosa. Jestem momentalnie mokry. Grube krople tłuką po twarzy. Pioruny walą gdzieś w pobliżu. A ja jestem obładowany żelastwem – kijki, telefon, latarka, powerbanki! “Co z tym zrobić? zatrzymać się gdzieś? ale inni idą, muszę być za zawodnikami! cholera, na co mi to było, zginę gdzieś na Ukrainie!” Serio, w głowie kotłują się czarne myśli.
Jakoś docieramy do pierwszego punktu żywieniowego na 10.km. Mają nakryte folią stoły i namiocik. Zjadam jakieś ciastka. niestety nie ma herbaty. Nie mam czasu na postój, bo dziewczyny ruszają dalej. Muszę lecieć za nimi. Przemoczony, zaczynam szczękać zębami, biegnę za wolno, żeby się rozgrzać, ale jestem zamykającym. “Za mną jest Meloniq” – myślę – “może zadzwonię, żeby on zamykał jednak choć tę pętlę (trasa zatacza koło wokół Połoniny Borżawa i po 35km wraca do tego punktu żywieniowego), czeka mnie noc na obcym bezludziu”. Chyba zaczynam panikować. “Ale przecież zadeklarowałeś Oli, że wykonasz zadanie! jak to tak odpuścić? dasz radę, przed tobą biegną kobiety i się nie łamią (tak, Kamila&Magda, byłyście siłą 🙂 )”. Na szczęście przestaje padać. We czwórkę (w międzyczasie doganiamy Ewę) dobiegamy do jakiegoś biwaku z dużym wojskowym namiotem. Dziewczyny pakują się do środka, by się przebrać. Idę i ja; skostniałymi palcami zdejmuję przemoczoną koszulkę i wiatrówkę. Z kamizelki wyjmuję zapasowe ciuchy: koszulkę termiczną i biegową z długimi rękawami. Były w worku, ale okazał się przemakający. Wyciskam je i opornie wciągam na siebie. Są mokre, ale choć będą izolować od wiatru. Dziewczyny już się przebrały i ruszają dalej. “Nie zostawiajcie mnie samego w tę paskudną noc!” – lecę za nimi 🙂
To pierwsze 12 z niemal 80 moich kilometrów po ukraińskich Bieszczadach. Takiego chrztu się nie spodziewałem. Powoli zaczyna się ściemniać. Biegniemy w bezludne, dzikie tereny, w których nie ma w dole (jak u nas) wiosek, do których można zejść w razie ‘W’. Następni ludzie, których zobaczymy, to koledzy z punktu, który przed chwilą zniknął za plecami. Jestem przemoczony, ale wciąż wiejący wiatr powoli osusza ubrania. Nadal wiszą nad nami burzowe chmury i deszcz jeszcze popaduje, ale ostatnie promienie słońca wydobywają małą tęczę. Jakoś to może przeżyję 🙂
c.d.n.
2 komentarze
Pingback:
Pingback: