
XV Bieg Rzeźnika
XV Bieg Rzeźnika – Czas: 14:55:52. 235 msc na 676 par.
Powstał dłuższy opis, ale obawiam się, że głównie dla biegających.. no, może poza końcówką.
Zupełnie nieplanowanie i dzięki uprzejmości kolegów mogłem po raz pierwszy wziąć udział w legendarnym Bieg Rzeźnika. O tym, że mogę pobiec usłyszałem 3 tyg. przed startem, a decyzję o starcie podjąłem 18. maja. Radość z możliwości startu przeplatała się ze stresem, wynikającym z nieprzygotowania (wiosną trenowałem tylko pod majowy 70km Ultramaraton Podkarpacki. Na jakiekolwiek ‘poprawki’ formy było już za późno. Zrobiłem ze 3 wybiegania po górkach i myślałem tylko o tym, by nie zawalić planów partnera z pary. Do końca wahałem się nad butami; do wyboru miałem trailowe buty z membraną (grożące przegrzaniem w razie upałów), wygodne szosówki (płaska podeszwa nienadająca się na leśne ścieżki) albo kupno nowych trailówek i start w nieoblatanych butach.
Finalnie bieg udało nam się skończyć w nienajgorszym czasie i choć z pewnością można było to zrobić lepiej, to nie sądzę bym jeszcze miał ochotę na formalną powtórkę. Dlaczego?
Bo należy zacząć od tego, że, wbrew opisowi, Bieg Rzeźnika nie “jest towarzyskim rajdem miłośników biegania i Bieszczadów” – jak dla mnie to zwykły masowy bieg, tym różniący się od ulicznych, że wiedzie po Bieszczadach. Nocny start, piękne widoki i trasa wymagająca przygotowania się, nie zmieniają faktu, że bieg to czysta komercha z wielką medialną otoczką i mnóstwem lansujących się uczestników wyposażonych w kosmiczny ekwipunek uczestniczących w niedzielnym rajdzie pod miastem. Wiele odcinków to wąskie ścieżki, bieg odbywa się w parach, więc kiedy trafiałeś na taką gaworzącą parkę (niczym wyprzedzające się TIRy na autostradzie), to rzadko trafiały się osoby ustępujące drogi; częściej spotykałem się z bazyliszkowym wzrokiem gdy prosiłem o zrobienie miejsca. Na punktach podobnie, przepychanki, chomikowanie i marnowanie żywności. Do tego śmiecenie na trasie i bzdurne gadki z łaciną – może gdybym biegł w pierwszej 200, to tam kultura byłaby inna.
A warunki były sprzyjające. Owszem, mogłoby być chłodniej, ale lampa to była dzień wcześniej, a w piątek już przed południem pokazały się chmurki i upał nie doskwierał, tym bardziej, że większość trasy wiodła lasami. W lesie zdarzały się kawałki z lekkim błotem, ale za to na odkrytych fragmentach biegło się kurzu wznoszonym stopami biegnących.
W każdym razie udało mi się dobrze rozplanować nawodnienie, na żaden punkt nie wbiegałem z pustym bukłakiem (choć w Cisnej okazało się, że miałem dwa łyki zapasu (po uzupełnieniu bukłaka tonikiem, po 2 pociągnięciach poczułem świeże izo; ale to był najdłuższy, 30km, jednorazowy odcinek biegu). Jednak widziałem po drodze przypadki biegaczy proszących o wodę turystów na szlaku. :/ ).
Skoro jestem przy ekwipunku, to jeszcze o butach. Choć mimo obaw o przegrzanie i pęcherze wziąłem jednak trailówki z membraną, to okazało się to dobrą decyzją. Choć błota nie było dużo, to z pewnością zapewniły trzymanie się podłoża na zbiegach i podbiegach (oraz przyjemność przebiegania strumyków bez szukania wystających kamieni). Na pewno na kolejne biegi tego rodzaju potrzebuję kamizelkę biegową zamiast plecaka rowerowego, z którym biegam – pozwoliłaby na zróżnicowanie napojów (miałem tylko 2l bukłak (wpierw domowe izo, w Cisnej i Smereku uzupełnione markowym izo, a w Roztokach wodą) oraz 0,5l butelkę, w którą lałem colę) i łatwiejsze korzystanie. Upierdliwe było też sięganie po żywność, dlatego jechałem głównie na batonach energetycznych, zamiast podjadać niesione bakalie i ciastka. Sił starczyło, ale wnerwiłem brzuch, który gdzieś po 40.km zaczął puchnąć i co i rusz zwalniałem na koniec grupy by.. pokaszleć. Zapewne przyczynił się do tego też fakt, że nie jadłem ‘normalnego’ jedzenia na punktach; w Cisnej zjadłem przygotowany jeszcze w domu makaron z jabłkami (świetny pomysł kolegi z pary, który w ogóle był ‘opiekunem’ na punktach), w Smereku z 1,5 ziemniaka i kabanosa, a w Roztokach orzeszki. To na pewno był duży błąd. Inna sprawa, że do jedzenia była kolejka i szybko się kończyło (biegliśmy w pierwszej 1/3 – 1/2 stawki, a w Smereku przy nas skończył się ryż z truskawkami; ludzie na mecie i w komentarzach narzekali nawet na braki wody – w sumie, gdy płacisz 250zł za start, to masz prawo oczekiwać, że organizator zapewni wyposażenie zgodnie z opisem 😉 Szosówki czekały na przepaku w Cisnej, ale nie zmieniłem butów i to była dobra decyzja. Doskwierające w którymś momencie otarcie na pięcie podkleiłem plastrem, a na mecie, po zdjęciu skarpet, okazało się, że mam tylko dwa małe pęcherze przy palcach (inna sprawa, że od wiosennego półmaratonu paznokcie na obu paluchach trzymają się tylko bokami, ale to skutek ich utraty w ubiegłorocznym ultra, do którego wziąłem złe buty). Generalnie – stopy w stanie niemal idealnym. Choć w kość dostały na zbiegach i pięty mocno bolały (nic tak nie uczy biegania na palce/śródstopie jak odbite pięty 😉
W ten sposób dochodzę do treningów – kłujący ból w kolanie i pięty odbite na zbiegach, to ewidentny znak, że brakuje mi treningów. Problem z tempem na podbiegach, to również skutek niedostatecznej ilości ćwiczeń. Do porywania się na górki potrzeba większej siły w nogach i brzuchu, ćwiczeń stabilizacji dla wzmocnienia mięśni, a na długich dystansach potrzebuję poprawnej techniki lądowania/wybicia. Inaczej frajda staje się bolesna.
ha! trafna obserwacja kolegi – za dużo czasu zmarnowane na punktach! Kilkukrotne podchodzenie do stolików, brak konkretnego planu co jemy/pakujemy. Pomyśleć, że na UP wpadałem, uzupełniałem płyny, chwytałem prowiant i leciałem dalej. Tutaj z punktów zrobiły się popasy, co widać z analizy zegarka. Masakra, lekką ręką zmarnowane ponad pół godziny jak nie więcej.
To na koniec kilka pozytywów, dotyczących biegu: wąż czołówek odbijających się w tafli Jeziorek Duszatyńskich o czwartek na ranem lub wspinających się leśną ścieżką – WOW. Odgłosy budzących się ptaków i świt w sercu Bieszczad. Świadomość biegania po szlaku, który w młodości z mozołem pokonywało się z plecaczkiem. Obserwowanie zaangażowanej pracy wolontariuszy na punktach odświeżania, w tym dzieciaków przynoszących torby przepaków lub wodę do polewania. Doping na punktach i brawa od turystów na szlaku (o, to mocno wzrusza).
Zatem przede mną zaplanowanie sobie kolejnego, już nieoficjalnego, biegu, koniecznie z trasą przez Połoniny. Najlepiej niebawem, póki mięśnie ‘napakowane’ po wysiłku ;D
02.06. Analiza później, na razie pełne zaskoczenie, bo wygląda, że poza ogólnym zmęczeniem mięśni, kolana (oj, kłuje!) i drobnymi pęcherzami/otarciami, zakończyłem bez szkód własnych. Na szybko myśl, że wiedza, że trzeba pobiec 80km odcinek z przewyższeniami 3x większymi niż na ostatnio przebiegniętej 70km, ma się nijak do przeżycia wdrapywania się na te 3800 przewyższeń, w tym na wznosy typu 207m górki na 1km 😮
Wracam do łóżka 😉

treningowa połówka
Podsumowanie lipca
Zobacz również

Marzec’20
5 kwietnia, 2020
Jak zacząłem biegać..
19 listopada, 2019
Jeden komentarz
Pingback: